Sobota, 10 marzec 2012, 02:31
(Ten post był ostatnio modyfikowany: Czwartek, 31 grudzień 2020, 15:28 przez pblonski.)
Zwolennicy "zmysłowych" kadzideł i ciężkich, kultowych łodyg mogą sobie tę recenzję odpuścić 8-)
Z bólem przyznam, że moja pasja kolekcjonowania zapachów powoli przestaje mnie bawić. To, co oferuje rynek perfumeryjny od dobrych kilku lat przypomina mi ordynarną masówkę. Czas sztuki perfumeryjnej powoli się kończy. Wcale mnie nie zdziwi, kiedy jakiś dziennikarz, przyłapie kiedyś w piwnicy Chińczyków z wiadrami, rozlewających pachnącą ciecz do mniejszych wiaderek z napisem Gucci, czy Hugo Boss. Łażę po perfumeriach coraz bardziej smutny, jak pies rasy basset, który zgubił mamusię, i szukam czegoś, co zachwyci, złapie za nozdrza, rzuci przez kontuar, a potem do bankomatu. Niestety, pobożne to życzenia. Ostatnie „wyczyny” Gucciego czy Muglera, a także innych, których nie chce mi się nawet wymieniać, to zaledwie cienie tego, co kiedyś lansowali. Wydaje się, że „wielcy” bardziej skupili się wymyślaniu opakowań i akcjach reklamowych, niż na samym zapachu. W związku z tym, zacząłem przeszukiwać mniej znanych producentów, w nadziei, że być może trafię w coś, co wzbogaci moją kolekcję i zszokuje swoją niepowtarzalnością.
Odrzuciłem więc uprzedzenia i spryskałem się zapachem dla bogatych, narcystycznych Murzynów z niesłusznie przerośniętym ego, czyli I Am King firmowanego przez Seana John’a. Nazwa zdecydowania obciachowa, ale pasująca do Murzyna, którego pradziadek jeszcze nie tak dawno, po ciężkiej kilkunastogodzinnej pracy, dla relaksu, w dżinsowych ogrodniczkach grał na banjo na plantacji bawełny, a on na jednym koncercie obrzuci błotem system i policję, a „kasiora” z miłym poszumem spada mu z nieba. Ale skupię się na zapachu.
Jak pachniałem? Spodziewałem się jakiegoś totalnego bezguścia w postaci „Złotego –Joł- Snu ” czarnego rappera, a tu, zamiast spalin, potu i prochu strzelniczego, zacząłem wyrzucać z siebie delikatne jak skrzydełka motyla, aromatyczne, owocowe, głównie cytrusowe, letnie i pogodne obłoczki. Kompozycja jest niezwykle lekka i cudownie, aromatyczna, prawie gejowska. Jest jak wiklinowy koszyk, z którego przed chwilą wyjęto owoce. Owoców już nie widać, ale pachnące wspomnienie pozostało. Przyjemnie wyważona kompozycja, choć liniowość może po dłuższym czasie lekko znudzić. Odrobina więcej mocy i pachniałaby, jak kompot.
„Siła rażenia” jest wręcz idealna. To zapach dla mnie i dla bliskiej osoby. Lubię bardziej subtelne i ciche zapachy. Taki np. Joop Homme w letnie popołudnie przy plus trzydziestu stopniach na randce z dziewczyną działa, jak strzał w jej zęby kijem bejsbolowym. I Am King zdecydowanie bardziej nadaje się na takie okazje. Mimo dominacji „wesołych” cytrusów, potrafi jakimś cudem być seksowny. Potrafi i jest. Nie znam się na cudach, ale czuję się odrobinę... nabuzowany?
Podsumowując – I Am King to moje najnowsze odkrycie i muszę przyznać, że cholernie lubię się nim prysnąć. Lubię go za podnoszenie mojego życiowego optymizmu, za to, że jakbym częściej się uśmiechał, i za to, że ilekroć mam go na sobie, czuję, jakbym zgubił kilka kilogramów, a przez swoją figlarność i niepospolitość, dodaje dystansu do własnej osoby. Ma jeszcze jedną zaletę. Ciężko znaleźć tak śmiałą, a jednocześnie prostą kompozycję na rynku męskich zapachów. Można by rzec, że w zasadzie niszowy. Bezczelny w swojej prostocie i jakby się śmiał z przeładowanych składnikami wodami, w rezultacie pachnącymi nijako.
Jestem mandarynkowym macho...
Aha... Nie mam pojęcia, dlaczego zapach ten łojony jest za słabą trwałość.
Na mojej skórze, I Am King ma trwałość porównywalną z Declaration Cartier. To znaczy - upierdliwie długą.
Natomiast frajda z noszenia go w porównaniu z wyciągiem z łodygi pana Elleny, nieporównywalnie przyjemniejsza.
Dziwny taki jestem. Od urodzenia...
Wadą I Am King jest cena, którą uważam za zbyt wygórowaną, jak na zapach celebrytów. Ale dam sobie obciąć napletek, że gdyby I Am KIng był sygnowany znaczkiem Guerlain'a, szedłby, jak ciepłe bułki.
Jako zapach w ogóle, dam mu mocną czwórkę. Jako zapach letni, mocną piątkę.
Tyle ode mnie... Teraz możecie sobie poużywać
Z bólem przyznam, że moja pasja kolekcjonowania zapachów powoli przestaje mnie bawić. To, co oferuje rynek perfumeryjny od dobrych kilku lat przypomina mi ordynarną masówkę. Czas sztuki perfumeryjnej powoli się kończy. Wcale mnie nie zdziwi, kiedy jakiś dziennikarz, przyłapie kiedyś w piwnicy Chińczyków z wiadrami, rozlewających pachnącą ciecz do mniejszych wiaderek z napisem Gucci, czy Hugo Boss. Łażę po perfumeriach coraz bardziej smutny, jak pies rasy basset, który zgubił mamusię, i szukam czegoś, co zachwyci, złapie za nozdrza, rzuci przez kontuar, a potem do bankomatu. Niestety, pobożne to życzenia. Ostatnie „wyczyny” Gucciego czy Muglera, a także innych, których nie chce mi się nawet wymieniać, to zaledwie cienie tego, co kiedyś lansowali. Wydaje się, że „wielcy” bardziej skupili się wymyślaniu opakowań i akcjach reklamowych, niż na samym zapachu. W związku z tym, zacząłem przeszukiwać mniej znanych producentów, w nadziei, że być może trafię w coś, co wzbogaci moją kolekcję i zszokuje swoją niepowtarzalnością.
Odrzuciłem więc uprzedzenia i spryskałem się zapachem dla bogatych, narcystycznych Murzynów z niesłusznie przerośniętym ego, czyli I Am King firmowanego przez Seana John’a. Nazwa zdecydowania obciachowa, ale pasująca do Murzyna, którego pradziadek jeszcze nie tak dawno, po ciężkiej kilkunastogodzinnej pracy, dla relaksu, w dżinsowych ogrodniczkach grał na banjo na plantacji bawełny, a on na jednym koncercie obrzuci błotem system i policję, a „kasiora” z miłym poszumem spada mu z nieba. Ale skupię się na zapachu.
Jak pachniałem? Spodziewałem się jakiegoś totalnego bezguścia w postaci „Złotego –Joł- Snu ” czarnego rappera, a tu, zamiast spalin, potu i prochu strzelniczego, zacząłem wyrzucać z siebie delikatne jak skrzydełka motyla, aromatyczne, owocowe, głównie cytrusowe, letnie i pogodne obłoczki. Kompozycja jest niezwykle lekka i cudownie, aromatyczna, prawie gejowska. Jest jak wiklinowy koszyk, z którego przed chwilą wyjęto owoce. Owoców już nie widać, ale pachnące wspomnienie pozostało. Przyjemnie wyważona kompozycja, choć liniowość może po dłuższym czasie lekko znudzić. Odrobina więcej mocy i pachniałaby, jak kompot.
„Siła rażenia” jest wręcz idealna. To zapach dla mnie i dla bliskiej osoby. Lubię bardziej subtelne i ciche zapachy. Taki np. Joop Homme w letnie popołudnie przy plus trzydziestu stopniach na randce z dziewczyną działa, jak strzał w jej zęby kijem bejsbolowym. I Am King zdecydowanie bardziej nadaje się na takie okazje. Mimo dominacji „wesołych” cytrusów, potrafi jakimś cudem być seksowny. Potrafi i jest. Nie znam się na cudach, ale czuję się odrobinę... nabuzowany?
Podsumowując – I Am King to moje najnowsze odkrycie i muszę przyznać, że cholernie lubię się nim prysnąć. Lubię go za podnoszenie mojego życiowego optymizmu, za to, że jakbym częściej się uśmiechał, i za to, że ilekroć mam go na sobie, czuję, jakbym zgubił kilka kilogramów, a przez swoją figlarność i niepospolitość, dodaje dystansu do własnej osoby. Ma jeszcze jedną zaletę. Ciężko znaleźć tak śmiałą, a jednocześnie prostą kompozycję na rynku męskich zapachów. Można by rzec, że w zasadzie niszowy. Bezczelny w swojej prostocie i jakby się śmiał z przeładowanych składnikami wodami, w rezultacie pachnącymi nijako.
Jestem mandarynkowym macho...
Aha... Nie mam pojęcia, dlaczego zapach ten łojony jest za słabą trwałość.
Na mojej skórze, I Am King ma trwałość porównywalną z Declaration Cartier. To znaczy - upierdliwie długą.
Natomiast frajda z noszenia go w porównaniu z wyciągiem z łodygi pana Elleny, nieporównywalnie przyjemniejsza.
Dziwny taki jestem. Od urodzenia...
Wadą I Am King jest cena, którą uważam za zbyt wygórowaną, jak na zapach celebrytów. Ale dam sobie obciąć napletek, że gdyby I Am KIng był sygnowany znaczkiem Guerlain'a, szedłby, jak ciepłe bułki.
Jako zapach w ogóle, dam mu mocną czwórkę. Jako zapach letni, mocną piątkę.
Tyle ode mnie... Teraz możecie sobie poużywać